Od momentu, w którym pedagogiczni luminarze odkryli, że w curriculach zawarta jest jedynie śladowa ilość zagadnień wystarczająco nowoczesnych, praktycznych, interesujących i łatwo przyswajalnych, i okazało się, że szkoła nie ma już praktycznie czego uczyć, nie chcąc sprzeniewierzać się nowemu paradygmatowi, trwają intensywne poszukiwania zagadnień, którymi mogłaby się zająć między przerwami. Pomysłów jest bez liku, bo kiedy kolejny drwal zostanie już zespołowo i projektowo pokolorowany, suweren znów zacznie się zastanawiać, za co właściwie tym leniom-nauczycielom płaci.
Z rozważań pedagogów, psychologów, socjologów i innych specjalistów, niemogących spać po nocach wynika, że „szkoła powinna…”. Co? To już w sumie mniej ważne, bo realizacji tych powinności i tak nikt nie będzie mógł sprawdzić, a już z pewnością nie będzie w stanie udowodnić, że realizowane nie są. Jeśli tylko dotyczą czegokolwiek poza wiedzą merytoryczno-przedmiotową i weryfikacją tejże, mają zapewnione poczesne miejsca w planach nadzoru pedagogicznego i oczywiście w planach rozwoju nauczycieli. Do owych planów, niemal codziennie dopisywane są nowe punkty i praktycznie nie sposób włączyć komputer i nie dowiedzieć się o kolejnych obszarach szkolnej powinności, leżących dotąd odłogiem.
Zastanawiając się niedawno nad tematyką godzin wychowawczych i wszelkimi innymi „treściami”, adresowanymi do przebodźcowanych Internetem, życiem i szkolną aktywizacją nastolatków, doszedłem do wniosku, że, my, nauczyciele, przypisujemy sobie rolę większą niż w istocie jest nam dana i zdecydowanie przeceniamy wpływ (lub brak wpływu) jaki wywieramy na społeczeństwo. Jak wspomniałem wyżej, szkole dyktuje się ostatnio tak koszmarną ilość zadań, że gdyby ktoś zsumował choćby minimalną ilość godzin, które należałoby na to wszystko poświęcić, okazałoby się (mogę się założyć), że uczeń będący w klasie maturalnej musiałby jeszcze spędzić w murach szkoły nie mniej niż 5 lat, by móc w pełni doświadczyć błogosławieństwa starań mu poświęconych. To jasne, że cudownie byłoby, gdyby szkoła była środowiskiem promieniującym całym tym pozytywnym przekazem, ale, raz, że jego definicja i treść wydają się zawsze dyskusyjne, a dwa, że...
Jako człowiek najwyraźniej dotknięty przypadłością zwaną idiopatycznym zespołem szyderczo-malkontenckim (copyright by śp. Daniel Passent), zapytam, gdzie w tym wszystkim, u diabła, rola i udział rodziców, domu, rodziny? Czy nie stawiamy świata na głowie? Czy rzeczywiście powinniśmy traktować ludzi jak glinę do systemowego formowania? Mam wrażenie, że w obliczu dojmującej, niemal totalnej klęski przekazu merytorycznego (brak potrzeb wspierany przez tanią ideologię), gorączkowo szukamy czegoś, co mogłoby tę pustkę wypełnić. Nie chce mi się nawet wymieniać (z pewnością nie udałoby mi się spisać nawet drobnej części takiej listy) zagrożeń, przed którymi chcemy ucznia chronić, wyzwań, na które chcemy go przygotować, ideałów, które chcemy mu wpoić i.… rozczarowań, których siłą rzeczy doznamy, nie przyjmując do wiadomości, że to wszystko jest niewykonalne. Za dużo bierzemy na wątłe barki, za dużo dajemy sobie tam nakłaść – obecnie, szkoła została obarczona odpowiedzialnością za wszystko, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu było domeną normalnie funkcjonującej rodziny: kształtowaniem postaw, dostarczaniem wzorców osobowych, budowaniem relacji, etc. To chore! I tak nie damy rady, ale zawsze już będziemy wygodnym chłopcem do bicia, kiedy (wcale nie „jeśli”) nasz target wszystkich tych skrojonych na geniuszy i wzorowych obywateli celów nie osiągnie. Chłopcem, który usłużnie się nadstawia i woła o jeszcze.
Wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić, że szkoła powinna (i w domyśle, jest winna). Raz po raz, ze źródeł, które uznajemy za wiarygodne (bo przecież chcą dobrze), otrzymujemy kolejną porcję złudzeń dla naiwnych, wierzących, że na wszystko jest pigułka, którą oczywiście wyprodukuje i zaaplikuje nauczyciel’ka. Z drugiej strony, daliśmy narzucić sobie narrację o szkole-skansenie, który „nie przygotowuje” i na wszelkie sposoby próbujemy „przygotowywać”, otwierając w tej kampanii co raz to nowe fronty. Ani słowa o tym, że swoistym skansenem jest praktycznie cały świat, nienadążający za aspiracjami co prawda inteligentnej, ale wciąż nieuniknienie głupiej małpy, której ostatnio dano do zabawy laptop. Nikt nie był na to przygotowany i nikt nie jest w stanie przygotować innych na jej kolejny pomysł. Nie dajmy sobie wmówić, że wyręczy nas w tym jakaś instytucja, choćby wszechstronnie i wielokrotnie przeszkolona oraz obdarzona wszystkimi kompetencyjnymi miękkościami tego świata. Owa instytucja też mogłaby nie być na tyle głupia, by za dobrą monetę brać przesłanie o wyjątkowości siebie samej i czasów, w których przyszło jej działać. Jej pracownicy powinni zaś rozumieć, że rojenia o wszechstronnym przygotowaniu są pochodną nagłego uzmysłowienia sobie ogromu faktów i w pełni usprawiedliwionego lęku przed niemożliwością ich przetworzenia. Dawniej po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy z własnej małości względem reszty świata i ułuda przygotowania była weryfikowana jedynie lokalnie, przez wypadki losowe, które nie kumulowały się w umysłach jednostek i świadomości społeczeństw w tak ogromnej masie i tempie jak to się dzieje współcześnie. Jakościowo jednak, z uwzględnieniem skali, niewiele się zmieniło – do tzw. wyzwań przyszłości bywają przygotowane jednostki, a nie całe pokolenia.
Tymczasem, od szkoły wymaga się teraz działań, które nie mają najmniejszych szans powodzenia i to w obliczu trwającego już całe dekady odzierania jej i nauczycieli z jakiejkolwiek sprawczości. W społeczeństwie wykształcono za to odruch cedowania na szkołę wszelkich trudnych i niewdzięcznych zadań, które od zawsze leżały i leżą(?) w kompetencjach domu rodzinnego. Szkoła okrężną drogą wraca więc do skompromitowanej koncepcji tabula rasa, tyle że w politycznie poprawnej wersji dla mas powoli odzwyczajanych od myślenia, zakładającej, że wszyscy są już zgodni, jakie oprogramowanie powinno być w mózgach instalowane (oczywiście bezstresowo i neurodydaktycznie), a mózgi są tej instalacji spragnione i odpowiednio zaciekawione poproszą o kolejną aktualizację.
Tak szeroki zakres software’u, który ma być potencjalnie zainstalowany, ma bardzo istotną konsekwencję, która jest tak bardzo sprzeczna z demokratycznymi i humanistycznymi hasłami, głoszonymi przez MEN-y cywilizowanego świata, że ociera się o miękki totalitaryzm i została mocą niepisanej umowy zupełnie wykluczona z dyskusji. Otóż, tak pojmowana działalność szkoły zakłada totalną dysfunkcyjność, niedojrzałość i głupotę środowiska ucznia i jego niezdolność do pełnienia swojej roli objaśniającej i wychowawczej. Nauczycieli powoli przestaje dziwić sytuacja, w której rodzice i bliscy uczniów oczekują od nich nie tylko szczegółowej instrukcji obsługi ich własnego Jasia, ale także objaśniania świata na ich własny użytek. Nauczyciel’ka ma dziecko uspołecznić bez konkurencji, ucywilizować wbrew jego naturalnemu środowisku, uświadomić nie seksualizując, zwalczyć wszelkie jego dysfunkcje (bez współpracy nimi dotkniętych), nietransmisyjnie nałożyć mu wiedzy do głowy (oczywiście samych praktycznych, przygotowujących do życia rzeczy), zapewnić mu i kontrolować życie towarzyskie, zadbać o dobre samopoczucie, zabawić i utulić. Jednym słowem zrobić wszystko, czego mamusia z tatusiem nie potrafią, bo im się już nawet nie chce próbować. Co więcej, nauczyciel’ka musi już wychowywać samych rodziców, biedne ofiary niedorozwoju społecznego i mentalnego. I oczywiście wszystko to charytatywnie, w ramach szlachetnej (choć wciąż przymusowej) misji, bo wiadomo, że belfer powinien, choć jak co do czego przyjdzie, to nie jest dla suwerena wart średniej krajowej.
Najdziwniejsze jest to, że większość społeczeństwa, karmiona takim przekazem, autentycznie wierzy, że to możliwe i wykonalne! Wystarczy jedynie „obudzić” szkołę. Ludziom przez myśl nie przechodzi, że gdyby tylko zastosować się ściśle do tego rodzaju zaleceń, dziecko musiałoby w szkole zamieszkać, a i tak tylko kilka z tych wytycznych zostałoby zrealizowanych, a jeszcze mniej przyniosłoby zamierzony skutek. To po prostu nie może działać i nie działa, ale prawda ta jest skutecznie tuszowana przez dominującą w pedagogice krypto marksistowską ideologię. Sztandarowa idea oświaty, głosząca rozwój i samostanowienie jednostek, stała się w tych okolicznościach swoją własną karykaturą, ale karykaturą niezmiernie wygodną dla wszelkich ośrodków władzy, wycierających sobie gęby demokracją, a w istocie sterujących różnymi wersjami populizmu.
Nie nawołuję tu do wycofania się szkoły z roli, z którą zawsze była kojarzona. Zwracam jedynie uwagę na lekceważenie skutków odwróconej proporcjonalności między przypisywanymi jej zadaniami, a fizycznymi możliwościami i dostępnymi środkami ich realizacji. Im więcej po szkole się spodziewamy, tym mniej efektywne zdają się jej poczynania i nawet te sensowne robią wrażenie przypadkowych, i niespójnych. Lista tych powinności jest absurdalnie uszczegółowiona i zupełnie nierealistyczna. Zadbano nawet o „rozwój duchowy” ucznia, z wiadomym skutkiem. Takie same lub jeszcze gorsze rezultaty uzyskuje się w pozostałych obszarach, a nieuniknioną porażkę kamufluje się kolportując memy o przedwczorajszej szkole i dokładając kolejne wytyczne, kiedy poprzednie zdążą się nieco opatrzeć.
Zastanawiające, że w epoce decentralizacji i personalizacji usług, społeczeństwo żąda od zaniedbywanej, wiecznie niedofinansowanej, lżonej i pogardzanej instytucji (i profesji) świadczeń w stylu wash&go i 500+n in one. Z jednej strony, w ideologicznym tle, słychać mantrę o indywidualizacji nauczania, zróżnicowaniu podejść i docenianiu różnorodności, z drugiej, ma się tym zająć uniwersalny podmiot, teoretycznie predysponowany do wszystkiego, a w praktyce, do niczego. Na dodatek, nikomu nie przychodzi do głowy, żeby np. biurokracją (a przynajmniej jej podobno niezbędną częścią) zajmował się w szkole oddzielny referat (bo jedna pani sekretarka może co najwyżej nadzorować przepływ dokumentów), nikt nie pali się także, by organizację i pełną obsługę wycieczek, rajdów, zielonych szkół, wyjść do kin i teatrów zlecić biurom podróży i innym firmom zewnętrznym, a prowadzenie warsztatów poza szkołą domom kultury, uczelniom i innym podmiotom zainteresowanym swoją promocją. Nie ma raczej powszechnej aprobaty dla pomysłu, by uroczystości szkolne i inne imprezy obsługiwali animatorzy samozatrudnieni. Liczni zatroskani kondycją psychiczną podmiotu nauczania nie zabiegają zbyt intensywnie, by w szkołach zatrudnić psychologów (i psychiatrów) z prawdziwego zdarzenia, bo studia pedagogiczne do tych funkcji raczej nie przygotowują (jak i do całego mnóstwa innych obowiązków, związanych z wykonywaniem tak ponowocześnie rozumianego zawodu), a uczniów z dysfunkcjami, zaburzeniami i problemami przybywa lawinowo. Nieśmiało wspomnę jeszcze o problemie podobno marginalnym – funkcji ochrony zakładu zamkniętego, do której pełnienia również nie zaprasza się firm ochroniarskich, czy Straży Miejskiej, która okolice szkół w „trudnych rejonach” omija szerokim łukiem.
No cóż, w tym momencie, ludzie, którzy naprawdę nie wiedzą, na czym ten zawód polega i nie zdają sobie sprawy, że w wielu krajach nauczyciele nie są ustawowo zobligowani do pełnienia funkcji, które u nas uznaje się za oczywiste, zapytają z pewnością, czym w takim razie nauczyciel’ka ma się zająć. Mógłbym w tym momencie wykręcić się podkreśleniem funkcji edukacyjnej, ale zdaję sobie sprawę, że dla sporej części społeczeństwa wcale nie oznacza to już truizmu. Wręcz przeciwnie, nawoływanie do zabrania się wreszcie za nauczanie zabrzmi obrazoburczo, bo w powszechnym odczuciu (i dominującej ideologii) zawód ten zaczyna się zadaniami wychowawczyni nauczania początkowego, a kończy na tym, że jej podopieczni dorastają, a wraz nimi rosną jej problemy i zakres obowiązków. Dla mnie, zatrważającym jest fakt, że do lekceważenia przekazu merytorycznego oświaty nawołuje już nie tylko sieciowy „różowy kisiel”, zachłyśnięty objawieniami pseudo autorytetów, zarabiających krocie na jego naiwności, ale także profesjonalni koniunkturaliści, mający realny wpływ na kształt polityki oświatowej.
Chciałbym, żeby wybrzmiało to wyraźnie: funkcje pozamerytoryczne szkoły uznaję za konieczne i nieuniknione, należy jednak rozumieć, że obecne przesunięcie jej zadań w stronę całkowitego przejęcia, zagospodarowania i kształtowania środowiska ucznia uznaję za poronione i szkodliwe dla niego samego, jako domniemanego i podobno pożądanego podmiotu działań tej instytucji. To samo dotyczy konceptu nauczyciela-orkiestry, promowanego zarówno przez zainteresowane podtrzymywaniem legendy powszechności i skuteczności władze oświatowe większości państw, jak i środowiska, zrodzone z fantazjowania o możliwości zaistnienia oświatowego paradygmatu doskonałego, identyfikujące się z postępem i przyszłością pedagogiki. Jedynym widocznym rezultatem takiego podejścia jest totalny rozjazd w postrzeganiu rzeczywistości: Szkoła publiczna (jako instytucja w cudzysłowie usługowa), w swoim mniemaniu cały czas dąży do zatrudniania (i szkolenia) wirtuozów-multiinstrumentalistów, a odbiorcy jej usług nieodmiennie utrzymują, że mają do czynienia z głuchymi rzępołami, niezdolnymi do zagrania gamy na cymbałkach. Choć prawda, jeszcze jak zwykle, leży gdzieś pośrodku, możemy być pewni, że, w większości przypadków, coś przeznaczone (siłą chciejstwa) do wszystkiego, z reguły zdatne jest do niczego. Rozmycie funkcji nauczyciela, w założeniu szlachetne rozciągnięcie ich na niemal każdy aspekt istnienia ucznia, prowadzi nie tylko do deprecjacji tej profesji, ale przede wszystkim do zaniku resztek skuteczności instytucji, której globalna strategia zaczyna polegać na wykorzystaniu naturalnej dążności ambitniejszych jednostek do uczenia się poza nią, a następnie zawłaszczaniu ich osiągnięć. W efekcie końcowym, jedynym liczącym się obszarem oddziaływania szkoły, pardon, świetlicy publicznej (oświata i edukacja stają się powoli pustymi słowami) jest jej rozdęta do gargantuicznych rozmiarów funkcja opiekuńczo-strażnicza, jedyna, która, z konieczności lub z wyrachowania, leży jeszcze w orbicie zainteresowania społecznego.
Oświata publiczna i wysługująca się jej pedagogika coraz mocniej odczuwają konsekwencje kurczowego trzymania się swoich ideologicznych pryncypiów, które do pewnego momentu w historii ludzkości sprawdzały się dość dobrze, ale dochodzą właśnie do granic stosowalności, gdyż ich wewnętrzne sprzeczności zaczynają być wyraźnie odczuwalne. Są one obecnie na etapie analogicznym do agonii socjalizmu, który walcząc z tymi samymi, immanentnymi dolegliwościami aksjologicznymi, czarował swoją „ludzką twarzą”, która wkrótce okazała się pośmiertną maską. Nie wydaje się obecnie prawdopodobne, by ich los mógł być diametralnie różny – najwyraźniej nie odmieni go racjonalne myślenie, a na zawrócenie z drogi ku totalnej utracie znaczenia i rozpłynięcia się w wymarzonej, miękko-kompetentnej nirwanie nie ma co liczyć.
Jak zwykle, jedyna nadzieja w zdrowym rozsądku tych nauczycieli, którzy rozumieją, że bardzo często mniej znaczy lepiej, którzy nie podporządkowują swoich działań cyrkowi szkolnego „się dziania”, wyobrażeniom kuratorów i całego mnóstwa innych mądrzejszych, potrafią jakoś ogarnąć bałagan i poskromić „rozmach” podstaw programowych, nie poddają się dyktatowi pedagogicznych mód, metod i technik, dopasowują formę do treści, a nie odwrotnie, wiedzą, że cele i efekty kształcenia bywają równie często wynikiem przypadku, co starannego planowania, nie dadzą się namówić na kolejny, nic nie wnoszący projekt czy dobrze wyglądający w teczce konkurs i zabiorą na wycieczkę, która nie będzie miała do zrealizowania ani celów edukacyjnych, ani wychowawczych. Jednym słowem takich, którzy wiedzą, nie tylko co powinni, ale także, co mogą i potrafią.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.